Kraków, wiosna 2015. A pamiętam spotkanie z Jaśkiem jakby było kilka godzin temu. Niesamowita atmosfera, pozytywna energia i dużo, dużo motywacji!
Jaśku, bierzesz udział w spotkaniach motywacyjnych. Do kogo są one adresowane?
Spotykam się z ludźmi na uniwersytetach, czasem – w Domach Dziecka, hospicjach, zakładach karnych… Staram się znaleźć uniwersalną drogę do tego, aby odnaleźć motywację do realizowania swoich planów i marzeń. Chodzi o to, aby nie dać się przekreślić – swojemu ograniczeniu, swojej niepełnosprawności. I nie mówię tu tylko o fizyczności - może to być niepełnosprawność społeczna. Kiedy widzę dzieciaki z Domów Dziecka – mają ręce, nogi, wszystkie organy na swoim miejscu, ale są bardziej okaleczone niż ja, niż wiele innych osób. Są przekreślone przez społeczeństwo. Nie mają wzorców. Często w wieku 18 lat opuszczają Dom Dziecka i zostają „na lodzie”.
Mimo tego, co przeżyłeś, mimo „trudnej” relacji z rodzicami – wsparcie w nich zawsze miałeś?
Miałem ogromne szczęście w życiu. Przeżyłem sporo traumatycznych rzeczy, ale zawsze miałem wsparcie. Zawsze miałem kogoś, kto mnie faszerował wiarą w siebie – niezależnie od tego, czy chciałem czy nie. Przekaz był jasny: Da się! Nie można się poddać! Z każdego dołka można wyjść! Mam duszę buntownika. Relacje rodzinne przez wiele lat dość trudno mi się układały…
A rodzice wymagali abyś się ogarnął, abyś zaczął normalnie żyć…
Żeby coś w życiu robić – muszę to czuć. Nie potrafię robić rzeczy, które ktoś mi narzuci z góry – może dlatego zaczynałem trzy różne kierunki studiów, ale nigdy nie byłem nawet na drugim roku (śmiech). Zupełnie nie miałem przekonania co chcę dalej robić. Po wypadku było podobnie. Przez pewien czas nie widziałem w ogóle sensu życia. Jednak trudne doświadczenia zmusiły mnie aby się zastanowił nad wszystkim – po co to się dzieje? Dlaczego żyję? Czy chcę żyć? Czy warto żyć? A jeśli warto – o jakie życie chcę walczyć?...
Co było później?
Odpowiedziałem sobie na te pytania. Kiedy wiedziałem, że chcę żyć nadal – pojawiło się kolejne pytanie: O jakie życie walczę? Kaleki, czy pełne i aktywne życie? Zacząłem sobie stawiać drobne cele. Małe rzeczy – np. kiedy nie miałem jeszcze protezy, moim celem było zajście na jednej nodze, o kuli – do łazienki. Inne – nauka wiązania butów jedną ręką. Chodziło o to, aby w głowie zastąpić słowa: „Czy dam radę?” na „Jak to zrobić?”, bo że dam radę, to już postanowione.
Budzisz się w szpitalu, widzisz, że nie masz ręki, nogi…
Na początku miałem ogromnie dużo żalu do świata, do Boga. Jeśli istnieje to dlaczego na to pozwala? Dopiero z biegiem czasu zacząłem dostrzegać to, co się wydarzyło. Kiedy trafiłem do szpitala to lekarze nie bardzo wiedzieli co ze mną zrobić, bo zazwyczaj, jeśli przez czyjeś ciało przepłynie 15tys volt – jak to było w moim przypadku, ludzie umierają na miejscu. Lekarze byli pewni, że umrę. Dopiero później zrozumiałem, że Bóg uratował mnie z wypadku. Wtedy powinienem umrzeć, ale Bóg dał mi życie.
Który moment po wypadku był najgorszy?
Najgorszy moment był kiedy wyszedłem ze szpitala. Wtedy nagle okazało się jak to życie wygląda. W szpitalu wszyscy koło mnie chodzili, ja sobie tylko wyobrażałem co będzie później… Nagle się okazało jak wielka jest lista tych rzeczy, których nie będę w stanie zrobić.
Wróciłeś do szkoły…
Rówieśnicy bardzo ciepło mnie przyjęli, bardzo ułatwili mi powrót. Jednak mimo wszystko czułem, że jestem inny i już taki pozostanę.
Niepełnosprawność – jak ją rozumiesz?
Niepełnosprawność jest ograniczeniem, które trzeba w sobie zaakceptować. Najważniejsze znaczenie ma to jak żyję, co robię. Jeśli mimo tego, że nie mam ręki – będę żył aktywnie – będę bardziej sprawny niż nie jeden pełnosprawny. Jest też coś, co nazywam kalectwem. Jest to przekonanie, które siedzi w naszej głowie – że nie dam sobie rady, jestem byle jaki. Każdego, kogo dotyka problem z akceptacją siebie wie, że to nie jest takie proste. Każdy jakoś się z tym zderza. Dla mnie problem niepełnosprawności to problem akceptowania siebie. Dopiero kiedy w dużej mierze udało mi się z tym poradzić – zacząłem inaczej patrzeć na ludzi.
Wypadek spowodował, że zacząłeś szukać Boga?
Z rodzicami miałem trudną relację, ale mimo tego, że trudno było się dogadać – ta relacja jednak była, niezależnie od tego, co się działo. Potrafiliśmy sobie wzajemnie bardzo nawrzucać, ale cały czas się wspieraliśmy. Wiedziałem, że cały czas mogłem na nich liczyć. Duże wsparcie miałem w Bogu, którego na początku miałem gdzieś. Po wypadku zacząłem powoli dostrzegać Boga w moim życiu. Religia to nie tylko siedzenie w kościele i modlenie się, to nie jest tylko czysta teoria… zobaczyłem, że każda rzecz może być widziana z dwóch stron. Podobnie jak szklanka – może być do połowy pełna, albo do połowy pusta. Wszystko zależy od tego, co chcemy widzieć.
Mówisz o tym z wielkim przekonaniem…
Moje życie i ten wypadek były po coś. Gdyby nie to – nie wydarzyłyby się inne rzeczy. Nie spotkałbym innych ludzi. Kiedy jeżdżę na spotkania motywacyjne – mówię o tym, co sam przeżyłem. Każdy z nas ma jakieś problemy, marzenia, ale żeby osiągnąć cel – potrzebujemy tych samych cech, podobnych przekonań. Nie ma uniwersalnej drogi, którą podążać, aby być szczęśliwym. Widzę, że ludzie nawet przestają marzyć, bo zakładają, że i tak nic się nie uda, nic nie osiągną.
Mówiliśmy o wsparciu, a co z przyjaźnią?
Od wielu już lat prowadzę taki tryb życia trochę jak kierowca tira (śmiech), można powiedzieć, że mieszkam w pociągu (śmiech). To jest momentami fajne, bo jestem zadowolony z mojej pracy. Mam bardzo niewielu przyjaciół, bo ciężko przy moim trybie pracy utrzymywać bliskie więzi, ponieważ mnie bardzo często nie ma. O przyjaźń po prostu trzeba dbać. Staram się zmieniać swoje życie aby mieć więcej czasu dla siebie i dla bliskich.
A zaufanie?
Niesamowicie ważne! Zaufanie to oparcie w drugiej osobie, ale aby mieć to oparcie – trzeba próbować rozumieć, a żeby rozumieć – trzeba mieć w życiu podobne doświadczenia. Nieszczęśliwie zakochaną osobę zrozumie tylko ktoś, kto był nieszczęśliwie zakochany. I innej opcji nie ma. Ciężko jest o zrozumienie czy zaufanie z kimś, kto żyje zupełnie inaczej od nas, kto nie ma podobnych doświadczeń. Przez to, że podróżuję – poznaję ludzi z różnych zakątków świata. I też czasem się łapię na tym, że ciężko się z kimś bardziej „zakumulować” kiedy nie ma się wspólnego kontekstu kulturowo – historycznego.
Dziś tak normalnie opowiadasz o protezie, ale na początku pewnie płakać się chciało na samą myśl…
Na początku było bardzo ciężko, ale to był proces. Miałem momenty kiedy sądziłem, że już jestem z tym pogodzony, ale za jakiś czas okazywało się, że jednak nie… Teraz stwierdziłem, że nigdy się nie jest ze sobą pogodzonym w 100proc. Bardzo trudne było dla mnie pierwsze pójście na basen i pozwolenie na to, aby ludzie się gapili. Zrozumiałem, że to jeśli ktoś się patrzy – jest ciekawy, bo po prostu tego nie widział. To jest naturalna część życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz