Były więzień obozu KL Auschwitz, jeden z czwórki bohaterów, którzy dnia 20 czerwca 1942 roku dokonali brawurowej ucieczki z miejsca, skąd „niemożliwe było uciec” – jak wielokrotnie podkreślał w wywiadach. Autor książek: „Byliśmy numerami” oraz „My i Niemcy”. Bohater filmu „UCIEKINER”. Harcerz. Patriota. Kazimierz Piechowski urodził się 3 października 1919 w Rajkowskim Młynie.
Życie młodego chłopaka szybko zmieniło się z koszmar. W dniu 20 czerwca 1940 roku, wraz z 312 więźniami przyjechał do KL Auschwitz. Drugim transportem... Tak wspominał tamten dzień:
- Pamiętam, że był słoneczny dzień. Pamiętam krzyki: „Raus verfluchte Schweine! Alles raus! Los! Los! Schnell! Schnell! Schweine Polen!” („Wychodzić przeklęte świnie! Wszyscy wychodzić! Jazda! Jazda! Szybko! Szybko! Polskie świnie!”). Wśród krzyków okładali nas kijami, kolbami karabinów… Nie zdawaliśmy sobie sprawy, gdzie jesteśmy. Okazało się, że Auschwitz to jest coś gorszego od rozstrzelania. To był szok. Biją, ciężka praca, głód…
Wielokrotnie w rozmowie podkreślał, że dla SS-manów byli numerami. Oni nie znali imion i nazwisk więźniów. Wspominał:
- Na pasiakach, własnoręcznie przyszywaliśmy numery, którymi nas obdarzono. Miałem numer 918. Esesmani nie znali naszych nazwisk, dla nich - przedstawicieli "czystej rasy" - byliśmy numerami.
O życiu w obozie śmierci napisał książkę „Byliśmy numerami”. Szczególnie poruszające się wspomnienia ze spotkania z O. Maksymilianem Kolbe. Kazimierz Piechowski był obecny również podczas apelu, w czasie którego O. Kolbe oddał życie za skazanego współwięźnia.
- Był czas kiedy straciłem nadzieję na przetrwanie tego piekła. Pracowałem wtedy przy budowie krematorium. Wszystko zależało od kapo - miał prawo zabić każdego. Kiedy miał dobry humor - pracowaliśmy normalnie, ale zdarzało się, że wpadał w gorszy nastrój. Wtedy zarządzał pracę "biegiem!". Nikt z nas nie miał pewności, czy przeżyje do następnego dnia. Każdy dzień pracy mógł okazać się dniem ostatnim. W KL Auschwitz nikt i nic nie gwarantowało przeżycia – wspominał.
Życie Kazimierza Piechowskiego od młodych lat było naznaczone ucieczką, jednak to ta ucieczka – 20 czerwca 1942 roku przeszła do historii. Wspólnie z trzema przyjaciółmi: Eugeniuszem Benderą, Stanisławem Jasterem i Józefem Lempartem ułożyli plan ucieczki, z obozu centralnego. Uciekli przebrani w mundury SS-manów, z bronią, i samochodem komendanta SS. Historię ucieczki doskonale obrazuje film „UCIEKINER”. Kazimierz Piechowski tak wspominał ostatnie chwile na terenie KL Auschwitz:
- Samochód ruszył w kierunku wyjazdu z terenu obozu. Kiedy jechaliśmy, miałem cały czas przygotowaną broń, żeby walnąć sobie w łeb. Nasz plan awaryjny zakładał, że jeżeli gdziekolwiek na terenie obozu coś nam nie wypali, likwidujemy siebie. Wszystko szło dobrze – mijaliśmy esesmanów, którzy nam salutowali – do momentu, gdy zobaczyliśmy szlaban. Byliśmy od niego jakieś 200 metrów. Niemcy nie podnosili szlabanu. Genek zmienił bieg. Do szlabanu było około 100 metrów, szlaban na dole. „Pięćdziesiąt metrów i nic, ani drgnie” – wspomina. „Czterdzieści, to samo. Genek redukuje bieg „na dwójkę”. Trzydzieści, i nic. Dwadzieścia, to samo. Zaczynam patrzeć na broń, z której mam sobie strzelić w głowę. I wtedy ktoś wali mnie w kark z całej siły i syczy do ucha: Kazek zrób coś!”. Ja w mundurze oficerskim SS wychyliłem się z auta i rzuciłem w kierunku szlabanu siarczystą wiązankę. Esesman niemal w podskokach pobiegł do korby i podniósł szlaban. Wolność... Uciekać mogliśmy tylko jeden dzień w tygodniu, w sobotę. Dlatego, że tego dnia pracowaliśmy tylko do południa. Esesmani zamykali magazyn i wyjeżdżali do swoich domów. A 20 czerwca 1942 r. była sobota – wspominał.
Po ucieczce wstąpił do Armii Krajowej i walczył do zakończenia wojny. Wrócił na Pomorze, ale został aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa i skazany na 10 lat więzienia – 7 lat odsiedział. Z czasem życie Kazimierza Piechowskiego zaczęło się zmieniać – zaczął spełniać swoje marzenia. Uwielbiał podróżować – wspólnie z żoną byli w ponad 60 krajach, na każdym kontynencie. Miałam zaszczyt przyjaźnić się z Kazimierzem Piechowskim, odwiedzam go w domu, w Gdańsku. Kiedyś podczas takiego spotkania zapytałam o Syndrom Auschwitz. Tak odpowiedział:
- Tzw. Syndrom Auschwitz często dręczył byłych więźniów przez lata, przypominając piekło obozu. Auschwitz - pisał bezimienny więzień - punkt na mapie, czarna plama w środku Europy. Ta ognista plama sadzy, krwawa plama prochów. Dla setek tysięcy - miejsce bez nazwy. Z wszystkich krajów Europy jechały tam pociągi, załadowane setkami tysięcy ludzi, dla wielu była to stacja końcowa. Nawet nie wiedzieli, gdzie są. Wyładowywano ludzi z ich życiem, ich pamięcią, ich wielkim zdziwieniem, spojrzeniem, które stawiało tylko pytania. Często ci ludzie nie widzieli niczego poza dymem, nim zostali spaleni...
Dziś już wiadomo. Po wielu latach to wiemy. Wiemy, że ten punkt na mapie to Auschwitz. Straszne, okrutne słowo. Przy jego dźwięku sumienie świata dostaje drgawek. To miejsce, gdzie człowiek człowiekowi czynił coś takiego, co w żadnym języku świata nie zostało dotąd zdefiniowane. AUSCHWITZ. Gigantyczny cmentarz bez grobów i krzyży, gdzie setki tysięcy ludzkich istot spoczywa w jednym grobie pełnym bezimiennych prochów. Miejsce, gdzie człowiek pokornie pochylał czoło przed wielkim majestatem śmierci i milczenia. Nie, nie da się zapomnieć o Auschwitz.
Kazimierz Piechowski zmarł 15 grudnia 2017 roku. Przeżył 98 lat.
___
Źródło: Tygodnik Idziemy Fot.: archiwum prywatne
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz