Noc i dzień stali na dworcach. Niektórzy wzięli urlopy, ale wszyscy poświęcali tyle czasu, ile mogli. Wolontariusze od wielu tygodni pracują na pierwszej linii pomocy uchodźcom z Ukrainy. To ludzie różnych zawodów oraz studenci. Bez względu na poglądy, wiek, status społeczny i wartości połączyła ich bezinteresowna chęć niesienia pomocy tym, którzy szukają schronienia przed wojną w naszym kraju. Służą uchodźcom dwadzieścia cztery godziny na dobę na różne sposoby – od podania herbaty i posiłków, pomocy w odnalezieniu pociągu czy autobusu, wsparcia w wypełnianiu dokumentów, po rozmowę i otarcie łez. Ci, którzy potrzebują lekarza czy psychologa, również mogą liczyć na takie wsparcie, bo wśród wolontariuszy są przedstawiciele tych zawodów.
archiwum prywatne
Na dworcu
Wolontariusze byli tymi, którzy pierwsi witali przybywających do Polski pociągami uchodźców. Na własne oczy widzieli prawdziwe ludzkie cierpienie i dramat, łzy, żal, smutek, niezrozumienie. Służyli pomocą przede wszystkim w wypełnieniu dokumentów, by ci, którzy chcieli udać się w dalszą podróż, mogli jak najszybciej jechać do celu. Uśmiech, wsparcie, ale również dobre słowo, życzliwość, ciepło – wszystko to w tych trudnych momentach okazywało się niezbędne. Wielu Ukraińców mówiło: Modlimy się, żeby to się skończyło. Chcielibyśmy wrócić do domu, do swojej Ojczyzny.
Wolontariusze dodają otuchy, nadziei i pomagają przetrwać pierwsze trudne chwile po przyjeździe na dworzec w nieznanym kraju. Problemem jest bariera językowa, choć wśród nich jest dużo obywateli Ukrainy, którzy już wcześniej przyjechali do Polski. Jedną z nich jest Pola. - Studiuję w Polsce, chociaż pochodzę z Ukrainy. Jeszcze do niedawna mieszkała tam moja mama i babcia, i koleżanki. Kiedy Rosja zaatakowała mój kraj, przyszłam do Punktu Informacyjnego, bo chciałam pomóc – wspomina Pola, wolontariuszka. Wspierała uchodźców od pierwszego dnia, zarówno w wypełnieniu niezbędnych dokumentów, jak i dobrym słowem. Po kilku tygodniach pomocy wróciła na studia, ale teraz pomaga swojej mamie i babci, które bezpiecznie przyjechały do Warszawy. – Byłam kilka dni temu z moją babcią na spacerze. Akurat siedziałyśmy na ławce przy ulicy Marszałkowskiej. Na światłach zatrzymał się motor, ale kiedy zaświeciło się zielone – ruszył na pełnym gazie, a moja babcia zapytała: Co się dzieje? Czy to rakiety? – opowiada Pola.
W odpowiedzi na potrzeby
Niektórzy wykazali się własną inicjatywą w pomocy uchodźcom. Przykładem jest architekt Filip, który podczas studiów poznał Ivana. Jego kolega po zakończeniu nauki wrócił na Ukrainę. Po wybuchu wojny Filip zapytał, w jaki sposób można pomóc. Ivan przygotował listę potrzeb i tak to się zaczęło. – We współpracy z kilkoma stowarzyszeniami i wspólnotami, udało nam się zorganizować w sobotę 9 kwietnia transport ok. 1,5 tony ładunku do Łucka, Winnicy i Lwowa. W sumie zrobiliśmy w trzy dni ponad 2300 km, ale było warto. Wszyscy nam po drodze pomagali, a wdzięczność obdarowanych nie znała granic – mówi Filip. Wieźli głównie opatrunki uciskowe. Był towar praktycznie niedostępny, ale udało się go zdobyć dzięki pomocy jednego z byłych klientów Filipa. Po drodze nie obyło się bez przeszkód. – Pękł nam resor przy lewym tylnym kole, kiedy mieliśmy jeszcze prawie 1000 km do domu. To jest lekcja na przyszłość, żeby nie ładować tyle towaru, i jechać wolniej na gorszych drogach – śmieje się. – Mam wrażenie, że ludzie mieli tam więcej pokoju i pewności siebie i swojej przyszłości niż my mamy tutaj, w Polsce – dodaje.
Z kolei Kuba, na co dzień pracujący w mediach klubowych Legii Warszawa, zaangażował się w pomoc na granicy polsko-ukraińskiej. Pomysł wyjazdu na granicę wyszedł od jego kolegi, który pracuje w międzynarodowej kancelarii prawniczej, ponieważ jego firma chciała pomóc w ewakuacji kobiet, które pracują w ukraińskiej filii spółki w Kijowie. Kuba dołączył się i to, co zobaczył, sprawiło, że sam zajął się organizowaniem transportów. – Kiedy wracałem do domu, byłem z jednej strony szczęśliwy, że dzięki staraniom moim i kolegi, sześć osób znalazło nowy dom, ale z drugiej strony było mi smutno, kiedy widziałem, że na granicy czeka jeszcze cała masa potrzebujących – opowiada wolontariusz. Wtedy postanowił zorganizować transporty na nieco większą skalę. Po ogłoszeniu na portalu społecznościowym informacji o planach pomocy uchodźcom, którzy często do granicy musieli przejść od kilku nawet do czterdziestu kilometrów na pieszo, stan konta przerósł oczekiwania Kuby. – Miałem na koncie sumę, która w pełni wystarczała na opłacenie paliwa dwóm autom, stworzenia paczek żywnościowych dla naszych gości, a także dokupienia koców i poduszek, by choć trochę mogli wypocząć po niezwykle długiej drodze, jaką przebyli. Stwierdziłem, że z językiem rosyjskim i dużym samochodem bardziej przydam się na granicy, niż w Warszawie – dodaje. Z trzydziestu osób, którym pomógł Kuba, każda ma dach nad głową, albo pojechała dalej.
Zadbać o siebie
Wolontariusz, szczególnie ten, który zna język i rozmawia z ludźmi, którzy na Ukrainie przeszli prawdziwą gehennę, jest narażony na ogromny stres, który wynika też z bezradności, ale przede wszystkim z ogólnej sytuacji, w której się znaleźli. Co powiedzieć małżeństwu, które za sobą ma prawie pięćdziesiąt lat wspólnego życia, a znalazło się na Dworcu Zachodnim w Warszawie z jedną torbą? Dlatego nie tylko uchodźcy, ale też sami wolontariusze potrzebują pomocy. – Wolontariusze to osoby o wielkim sercu i ogromnej empatii. Są to tak naprawdę zwykli ludzie, którzy na co dzień mają rodzinę, pracę, szkołę, firmę, a jednak znajdują czas na niesienie pomocy innym. Często wolontariat to praca po kilkanaście godzin dziennie, do późnych godzin nocnych. Nierzadkie są przypadki specjalnego urlopu lub chwilowej rezygnacji z pracy – mówi Bartosz Niewiadomy, psycholog, służący wsparciem wolontariuszom, potrzebującym porady psychologicznej. Wolontariuszom nikt nie kazał przychodzić ani do Punktów Informacyjnych, ani na dworzec. Jednak ich służba najczęściej po kilkanaście godzin dziennie, szczególnie na początku wojny, powodowała przemęczenie. Bartek, z zawodu fotograf, po kilku dniach pomagania i dwóch nocach pod rząd, zemdlał w pracy. Marta od drugiego dnia wojny zaangażowała się w pełni w wolontariat. – Po dwóch tygodniach dyżurów i pracy na wysokich obrotach, trudnych rozmów przez łzy, musiałam zrobić sobie przerwę – mówi wolontariuszka, która w dalszym ciągu służy pomocą uchodźcom, nie tylko na dworcu, ale też w zwykłych, codziennych sytuacjach. Jej atutem jest znajomość języka ukraińskiego.
Dobra decyzja
Wolontariusze jednogłośnie mówią o tym, że pomoc innym to była najwłaściwsza decyzja w danym momencie. – Nie mam rodziny, za którą byłbym odpowiedzialny. Ukraińcy walczą także za nas, bo gdyby nie oni, prawdopodobnie to, co się dzieje na Wschodzie, działo by się u nas – mówi Filip. Nieco inna motywacja była w przypadku Bartka. – Po kilku dniach dołowania się złymi wiadomościami z Internetu uznałem, że to tak nie może wyglądać. Mam dwie ręce, dwie nogi, jestem zdrowy, muszę działać – wspomina. Część wolontariuszy nadal pracuje na dworach, wspiera uchodźców. Pomaganie stało się niejako częścią ich życia. Jest to doświadczenie ubogacające, które zmienia spojrzenie na życie i pozwala inaczej ustawić priorytety. Razem możemy wiele. Warto pomagać, żeby głębiej żyć, a dobro zawsze się mnoży, kiedy się je dzieli 💙💛
___
Źródło: Tygodnik Idziemy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz