Niedziela, a więc czas na publikację wywiadu. Uwielbiam ludzi, którzy mają pasję! Pan Zbigniew Buczkowski też potrafi zarazić pozytywną energią... ☺
Wciąż działa Pan na wysokich obrotach. Panie Zbigniewie - tak między nami - nie marzy się Panu emerytura?
Nie. Czuję się, jakbym miał czterdzieści lat, więc do emerytury jeszcze trochę mi brakuje (śmiech). Zresztą dobry aktor, któremu nie szwankuje pamięć, zdrowie i kondycja, może grać aż do późnej starości – najpierw wciela się w młodych bohaterów, później starszych, a na końcu wiekowych staruszków. W tym fachu emerytura nie istnieje, chyba że ktoś nie ma już predyspozycji – ciężko mu zapamiętać tekst, zdrowie odmawia posłuszeństwa. Wtedy – chcąc nie chcąc – musi iść na tę przysłowiową emeryturę.
Skąd bierze Pan tyle energii?
Myślę, że są to dobre geny – moja prababka żyła ponad sto lat! A poza tym uprawiam sporty i staram się zachować pogodę ducha, cieszyć się życiem i otaczać podobnymi do mnie ludźmi, którzy patrzą na świat pozytywnie. Bardzo lubię, kiedy ludzie są optymistami, dużo się śmieją. Unikam tych, którzy są wiecznie nieszczęśliwi, szczególnie, gdy nie mają powodów do narzekania. Staram się też dobrze życzyć wszystkim, nie być zawistnym, nie życzyć źle koledze, któremu się powiodło w życiu lepiej niż mnie. Mam takich kolegów i nie patrzę na nich z zawiścią; cieszę się, że odnieśli sukces, są szczęśliwi i że im się powodzi.
Ponad dwieście ról... Dziś jeszcze towarzyszy Panu trema?
Jasne. I dobrze, bo ona motywuje i trzyma w ryzach. Myślę, że gdyby nie było tremy, niejeden aktor mógłby się oszukać i zjadłaby go rutyna. Trema ostrzega: „Uważaj, bo jak będziesz zbyt pewny siebie, to ci się może noga powinąć”.
Pięćdziesiąt lat minęło jak jeden dzień?
Poproszę inny zestaw pytań (śmiech). Szczerze powiem, że kiedy miałem ostatnio okrągłe urodziny, z przerażeniem myślałem, że będę musiał świętować, ale jubileusze powinno się obchodzić hucznie! Powinno być dużo śmiechu i radości. Dokładnie tak, jak jest u nas na planie „Lombardu. Życie pod zastaw” z okazji okrągłych rocznic. Zupełnie niedawno, kręcąc dziesiąty już sezon, świętowaliśmy pięćsetny odcinek! A tak na poważnie, naprawdę nie odczuwam upływu czasu. Szybko uczę się tekstu i jestem wciąż sprawny, a to jest najważniejsze w tym zawodzie.
I przez te wszystkie lata nie miał Pan wątpliwości, że dobrze wybrał zawód?
Nie. Jak już powiedziałem wielokrotnie, czy pisałem w książce: kocham to, co robię i jeszcze na tym zarabiam. Już jako dziecko zakochałem się w kinie, a kiedy później statystowałem na prawdziwych planach, bardzo mi się to spodobało. W młodości ukończyłem technikum mechaniczno-elektryczne. Mama posłała mnie tam, żebym miał zawód. Dzięki temu do dziś jestem „złotą rączką”, co oczywiście cieszy moją żonę, ale też znajomym naprawiam różne rzeczy... Aktorem zostałem z przypadku. Zanim poznałem moją żonę, już złapałem filmowego bakcyla na poważnie – zgrałem wtedy w „Dziewczynach do wzięcia” i w „Przepraszam, czy tu biją”.
A w jaki sposób powstała płyta?
Marzyłem też w młodości, by zostać piosenkarzem. Przypomniała mi to moja żona, kiedy Stasiek Wielanek zaproponował mi, żebyśmy razem coś nagrali, a ja tę propozycję odrzuciłem. Żona wytknęła mi wtedy, że przecież chciałem zostać piosenkarzem, a teraz odrzucam propozycję podaną na tacy. W ten sposób nagrałem płytę „Koło kina”. Bardzo w tym przydało się moje doświadczenie filmowe. Piękne słowa do piosenek napisał Jacek Cygan, fantastyczny poeta. Poprosiłem go, by napisał dla mnie tekst. Spotkaliśmy się, on wypytywał mnie o cały życiorys – lata dziecięce, pracę w filmie. Wiele osób, które tę płytę słyszało, było wzruszonych.
W pandemii wielu aktorów próbowało się w innych branżach. Co dla Pana jest dziś największym zawodowym wyzwaniem?
Ja w czasie pandemii dużo czytałem i sprzątałem miejsca w domu, do których nie zaglądaliśmy przez całe lata, a tylko dorzucaliśmy kolejne rzeczy. Teraz, np. w komórce, do której nie można było wejść, można tańczyć. Tak myślę, że jeśli musiałbym się przebranżowić, to może poszedłbym w handel, może otworzyłbym… lombard? (śmiech). A tak zupełnie serio, parafrazując pewną wypowiedź, „ja się całe życie uczę”. Chciałbym na pewno wrócić na teatralne deski. Chciałbym też zagrać rycerza, który strzela z łuku i jeździ konno. I to by było wyzwanie, bo jestem w takim wieku, że teoretycznie mógłbym sobie nie poradzić, ale wiem, że dałbym radę. I marzy mi się zagranie lotnika. Mówiłem wielokrotnie, że to moje marzenie związane z tatą, który był pilotem. Żałuję też, że nie nauczyłem się nigdy grać na gitarze, ale może wtedy nie byłbym aktorem, tylko muzykiem z własnym zespołem?
W jaki sposób Pana dzieciństwo bez taty wpłynęło na wychowywanie własnych dzieci?
Mój tata zginął w katastrofie lotniczej pod Tuszynem w listopadzie 1951 roku. Zawsze zazdrościłem kolegom, że mogą się bawić ze swoimi ojcami. Ta tęsknota za nim nigdy nie minęła. Może właśnie dlatego, że wychowałem się bez ojca, zawsze myślałem, że kiedy już nim zostanę, potraktuję tę rolę poważnie i będę całe życie dbać o moje dzieci. I chyba się to udało. Postanowiłem też, że muszę nauczyć moje dzieci umiejętności, które dadzą im poczucie bezpieczeństwa. np. pływania, żeby się nigdy nie utopiły, gdyby mnie zabrakło. Nauczyłem. Żona mi mówi, że jestem nadopiekuńczy. Śmieje się, że ciągle dzwonię do nich i pytam, co słychać.
Wobec tego, jaka jest recepta na szczęśliwe życie małżeńskie?
Może znaleźć odpowiednią osobę? Z natury jestem uczuciowy, umiem dostrzec ładne kobiety, ale nie jestem i nigdy nie byłem typem bawidamka, który skacze z kwiatka na kwiatek, a w każdym porcie ma inną dziewczynę. Kiedy osiągnąłem wiek, w którym bycie singlem stało się podejrzane – tak to kiedyś było – zacząłem się rozglądać za ewentualną kandydatką na żonę. Wcześniej nie myślałem o założeniu rodziny, tylko o kolejnych rolach. Pamiętam, jak znajoma mi powiedziała, żebym poszukał takiej, która nie zrobi awantury, jak przyjdę do domu „po kielichu”, tylko jeszcze pomoże i da klina. Pomyślałem, że takich kobiet nie ma, a później poznałem swoją przyszłą żonę i bam, było pozamiatane.
Czego uczy się Pan od wnuków?
Radości życia. Nasze ukochane wnuki dają mi poczucie, że mamy z żoną dla kogo żyć! Uwielbiamy spędzać czas z nimi. Bardzo lubimy, gdy nas odwiedzają, choć po ich wizycie dom wygląda, jakby przeleciał huragan.
Jak to jest, że pański lombard ciągle funkcjonuje?
Mój (śmiech) filmowy lombard ciągle funkcjonuje i ma się świetnie, bo to jest najlepszy lombard w mieście i w Polsce, gdzie się dobrze traktuje klientów i pracowników. Ja po prostu jestem dobrym szefem i mam wspaniałych pracowników. Mam też szczęście do klientów i przedmiotów, które przynoszą, bo możemy – obie strony – na tym dobrze zarobić.
Jak najbardziej lubi Pan odpoczywać?
W podróży. W ruchu. W podróży. Ja zawsze byłem bardzo aktywny – trenowałem boks, jestem mistrzem Europy aktorów w pływaniu. Ogólnie nie mam problemów z formą, choć przyznaję, że wiekiem jest gorsza. Bardzo lubię jeździć na rowerze i od lat pokonuję naprawdę duże odległości. Kiedy byliśmy zamknięci w pandemii, jeździłem na rowerku stacjonarnym. Wiele razy przekonałem się, że w moim zawodzie dobra kondycja jest niezbędna. Np. kręcąc kiedyś film „Lawstorant” musiałem kilka razy wbiegać i zbiegać ze schodów. Koleżanka z planu była w szoku, że ja się w ogóle nie zmęczyłem po czymś, po czym, jak sama stwierdziła, „niejeden by umarł”. Staram się tez robić codziennie minimum 5 tysięcy kroków. Zabawy i gry z wnuczkami też pomagają utrzymać kondycję.
___
Źródło: Tygodnik Idziemy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz